„Jedziemy do Belgii?” I od tego pytania wszystko się zaczęło. Na jednym z niedzielnych LSD HeadCoach zasiał nam w głowach taki pomysł.
Pomysł ten wykiełkował w fantastyczną przygodę, którą mieliśmy okazję przeżyć w ubiegły już niestety weekend.
1. Relais Givres (16.01) w Brukseli, tj. jedna drużyna, 5 zawodników, 44km (8km każdy + 4 ostatnie km razem). Brzmi doskonale, w końcu co to przebiec ósemkę i dopingować swoich. Zaraz zobaczycie, że tak łatwo nie było…
2. Abdijcross (17.01) w Kerkrade, tj. zarówno cross jak i zawodnicy z prawdziwego zdarzenia. Brak tłoku, mniej łokci na starcie, znacznie wyższy niż masowy poziom.
Myśl podróży przytłaczała od samego początku – 1200km nie zamierzało się cudownie i nagle skrócić. Wyjechaliśmy pobłogosławieni przez HeadCoacha, z ciepłymi serduchami i dziecięcą ciekawością. Nocna autostrada, zmienne warunki, niezauważalne granice, muzyka z płyt, urywki snu – na miejsce dotarliśmy w planowanej połowie dnia.
Siła zmęczenia otuliła nas słusznie swoim kocykiem na potrzebny czas. Później obowiązkowy spacer, Grande Place i inne zalecane przez HeadCoacha punkty turystyczne. Czekoladki, Starbucks, ożywczy spacer. Na ponadprogramowe zwiedzanie nie było ani czasu ani ochoty – „jutro przecież start”.
Słońce pobudziło nasze poranne zmysły, pozwalając snuć plany o dobrych występach. Klubowy banner poszedł w ruch – Mastersi tu, Mastersi tam, w końcu musieliśmy być widoczni. Na miejscu ogromny namiot, ciepły zapach, krzątające się drużyny, odbiór numerów, pałeczek, poszukiwanie agrafek. Pytania o buty, nieznana trasa, mastersowe koszulki. Start o 13, można lecieć.
.
Pierwsze dziewczyny; dwa teamy, dwie i one. Błoto tuż po wystrzale startera. Pętla wije się przyjemnym asfaltem, nie zdradzająć czekających zza drzewami przygód. Las dał nam popalić. Błoto, bezlitosne dla startówek błoto. „Biegnijcie bokiem, po liściach” – najczęstsza wskazówka. Koniec lasu i wyczekiwany asfalt, nadrabianie sekund i jeszcze jedne 4km, teraz już znane, ale nieoswojone, oj nie.
Myśl o drużynie pozwala na więcej, pałeczka zobowiązuje. Nawet ręce bez rękawiczek nie marzną, byle jej nie upuścić, nie stracić, nie wybić się z rytmu. Zmiennik już czeka, gotowy, z zapałem. Nie wie co go czeka, lepiej niech nie wie. I poleciał.
Zmiany poszczególnych drużyn dublowały się wraz z upływem czasu. Pilnowaliśmy swoich zmian, swojej kolejności. W międzyczasie: słońce, śnieg, deszcz, wiatr, grad. I gorąca herbata. I błoto, jakby tego było mało. „Kto teraz, która pętla?”. Pytania powracały, czekaliśmy przecież na wspólne ostatnie kółko.
Na zmęczeniu, ale z uśmiechem, czasem za ręce, cały czas ze wsparciem na ustach. Przecież to nie mistrzostwa świata. Jesteśmy Mastersami, drużyną.
Czekaliśmy na ostatnią drużynę do 18:00, wiedząc już, że Masters I zajął I m-sce w klubach biegowych. Banner dumnie się znowu przydał. Oklaski, okrzyki, gratulacje. Duma. I wdzięczność, że możemy tu być i to przeżywać.
Umorusani i głodni, ze złotą certyfikowaną pałeczką wróciliśmy do hostelu. Węgle na talerzach, rozmowy, przeżycia, emocje. Do wieczora, ale nie do nocy. Przecież jutro też start, i to już w Holandii. Kerkrade to jakieś 150km od Brukseli.
Dobrej nocy zatem, do jutra.
Słodkie śniadanie, kubki kawy, spakowane walizki, startówki i kolce przy sobie. Check-out, see you Brussels.
Kerkrade ciche, zawiłe i przyprószone miękkim śniegiem. Ciekawość trasy, zmęczona chęć współzawodnictwa. Ciepłe biuro zawodów, numery nierzadko większe od koszulek i krótkie pytania o godzinę startu. O 13, 13:50, 15:00. Tyle a tyle km.
Ciche obawy o ostatnie miejsca. Zapach profesjonalistów. Namiot dla zawodników, linia startu, strzał.
Kora wysypana na pierwszą ścieżkę wbijała się w kolce. Pętla 2,5km x 3 lub 4, w zależności od kategorii. Czołówka odeszła w inną rzeczywistość.
Sam bieg trudno opisać obiektywnie. Dobry cross, świetna trasa. W głowie jednak siedzi coś, co nawet nie jest niedosytem. Musimy się wziąć do pracy, w miarę możliwości. Ogólny wniosek podbudowany ogromną dawką motywacji. Nastroje dopisują, nikt nie siedzi w aucie przygnębiony.
Łydki dają o sobie znać. Droga powrotna i tym razem musi swoje odbyć. Dom to dom, nie da się go ot tak przenieść. Do Krakowa dojeżdżamy o 6 nad ranem, w poniedziałek. Przekazujemy zaspanemu HeadCoachowi złotą pałeczkę i wdzięczne spojrzenia.
Wnioski? Niesamowita przygoda, pozytywne naładowanie, natłok wrażeń i emocji, błoto, ciężkie nogi. I wiedza, w którym miejscu biegowym się jest. Wiedza, która pozwala wyznaczać cele i starać się dążyć do ich realizacji.
Podziękowania? HeadCoachowi – gdyby nie On, ani tej relacji ani złotej pałeczki by nie było.